Profil: Niftek
Komentarze do filmów:
Film wybitny
Brokeback Mountain
obejrzałem na kilka godzin przed
wręczeniem Oskarów. Zapoznawszy
się z wynikami nie poczułem się
rozczarowany. Zabrakło wprawdzie
Nagrody-Wszystkich-Nagród dla
filmu roku, ale za to przypadły
dwie inne kluczowe: za reżyserię
i scenariusz, a także muzykę. To
sprawiedliwe. Nie tylko dlatego,
że walka okazała się wyrównana i
właściwie żaden inny z równie
szczodrze nominowanych filmów
nie zdobył znaczącej przewagi.
To sprawiedliwe także dlatego,
że dokładnie na tyle zasłużył.
To obraz dobry - choć chwilami
rozwlekły, świetnie zagrany,
pięknie sfotografowany,
spokojnie mądry. Ale nie
nieprzeciętnie wybitny. Gdyby
zdobył wszystko, to jedynie
chyba z przekory, dla
satysfakcji prztyknięcia w nos
spienionych purytan, a o takie
zapędy trudno było podejrzewać
Amerykańską Akademię Filmową.
Jeśli ktoś nie zgadza się z tym
co powyżej, zawsze mogę dodać,
że ten film zdobył już dosyć
głównych nagród przy różnych
innych okazjach, oraz pocieszyć,
że spore jest grono kinomanów i
zwykłych zjadaczy chleba, którzy
coroczne wybory Szacownego
Gremium Hollywood kwituje
wzruszeniem ramion i krótkim
'kompromitacja!'. Brak ośmiu
statuetek nie zmieni też zapewne
znacząco poglądów tych
wszystkich, którzy od miesięcy
podnoszą larum, że ta produkcja
to nic innego, jak
propagandówka, nakręcona za
śmierdząco różowe pieniądze, i
nachalnie promowana przez
wiadome kręgi (względnie Szatana
Wcielonego, w zależności od
stopnia zacietrzewienia w
dyspucie). Wprawdzie komplet
najważniejszych statuetek o
wiele doskonalej potwierdziłby
tę tezę, ale w tym wypadku
moraliści mogliby powtórzyć za
niejednym artystą, że sam udział
w tej rywalizacji nobilituje.
Nie trzeba chyba dodawać, że
stwierdzenie o propagatorskiej
roli Brokeback tak się ma do
rzeczywistości jak inne
(popularne w naszym kraju), że
wszelkie Marsze Równości to nic
innego, jak lansowanie ba! akcje
werbownicze bojówek
gejowsko-lesbijskich, podczas
której niewinna niczym
nieskalane kwiecie młodzież płci
obojga, kuszona jest ponoć
urokami i luksusami pedalskiego
życia, a na ulice wylewa się
ruja, poróbstwo i chmary
mężczyzn z nagimi tyłkami,
liżących się bezwstydnie przed
staruszkami i kamerami i
porywający bezbronne dzieci do
adopcji. Każdy, kto choć w
telewizji lub gazecie widział
relację z polskiego wydania
parady (o ile takowa dochodzi w
ogóle do skutku), wie doskonale,
o co mi chodzi :) Bardzo jestem
ciekaw, który z fragmentów filmu
Brokeback Mountain tak bardzo
zwodzi czyste, heteroseksualne
duszyczki i szczególnie promuje
łatwość i atrakcyjność
gejowskiego stylu życia.
Zapowedzią ekstatycznych
rozkoszy są już pierwsze
szarpaniny emocjonalne w
wyziębionym namiocie, zwieńczone
po kilku tygodniach sodomii
czysto organiczną reakcją na
odstawienie i rozstanie z nowo
zdobytym kochankiem. Zamiast -
jak pobożny acz rasowy samiec -
potraktować całą przygodę jako
grzeszny epizod i ruszyć na
kolejne miłosne podboje, Ennis
reaguje prawdziwie po pedalsku:
dostaje skórczy, wymiotuje i
zwija się z bólu na
zapiaszczonej drodze, co
natychmiast budzi w małolatach
pozytywne skojarzenia z ostatnią
imprezą i skutkami
przedawkowania tabletek z
krzyżykiem. Jak nietrudno się
domyślić, po takim prologu to
już tylko bezrefleksyjna
rozpusta, szaleństwa i
przyjemności. Każde spotkanie
tajemnych kochanków to
niekończąca się balanga,
śmichy-chichy i jedna pozycja za
drugą. Żeby spotęgować rozkosz,
bohaterowie nie muszą nawet
zażywać pobudzających
substancji, jak to ma w zwyczaju
niedouczona, heterycka młodzież.
Wystarczy odwlec spotkanie z
najukochańszym człowiekiem na
świecie o cztery lata, wziąć na
kark odpowiedzialność za kilka
innych osób, założyć rodzinę, by
poniewczasie odkryć, że tak
naprawdę pragnie się czegoś
zupełnie innego. Hulaj dusza,
piekła nie ma! Chętni do
zostania gejem walą drzwiami i
oknami. Szczególnie zwodnicza
scena, celująca w najbardziej
zatwardziałych heteryków, ma
miejsce jeszcze kilkanaście lat
później, gdy jeden z kochanków
proponuje kolejną podnietę w
postaci półrocznej przerwy w
potajemnych spotkaniach, które,
dodajmy na marginesie,
przychodzą im bez trudu, bowiem
mechanizm poniżania bliźnich, ze
szczególnym uwzględnieniem żon,
wyssali z siebie nawzajem
podczas seksu oralnego. Maskują
się tylko doskonale, jeden -
harując na całą rodzinę i
szarpiąc się w walce o miłość
córek, a drugi - dając sobą
pomiatać przez bogacką rodzinę
swojej małżonki, zamiast (jak
pobożny acz rasowy samiec) od
razu pokazać suce, gdzie jej
miejsce. Tak czy owak na koniec
obaj rozpustnicy stwierdzają, że
ostatnie dwie dekady ich życia
były piekłem czekania, jeden z
nich krzyczy zrozpaczony
'chciałbym wiedzieć, jak z
ciebie zrezygnować', na co drugi
odpowiada wyjąc z bólu 'jestem
nikim, nie ma mnie nigdzie'.
Idealne grypsy na imprezkę
niedoświadczonej młodzieży,
sączące w ich umysły jad
homoseksualizmu. Każdy
nastolatek natychmiast po
seansie podrywa kolegę z klasy,
żeby też wprawić się taki stan,
i skończyć samotnie w przyczepie
mieszkalnej lub - jeszcze lepiej
- z rurką miedzianą wbitą między
oczy. Przypomina się mądre
stwierdzenie: 'Wiem, że ci
ciężko. Gdyby było łatwo i
przyjemnie, wszyscy byliby
gejami.' Ale o tym zgorszeni
przeciwnicy obrazów pokroju
Brokeback Mountain nie mają
pojęcia, bo niby skąd, skoro
nawet nie mają zamiaru ich
obejrzeć. Żeby było śmieszniej -
powinni pójść do kina jako
pierwsi, bo ten film mógł się o
wiele lepiej wpasować w ich inną
tezę, uparcie lansowaną przez
szkoły utrzymujące, że
homoseksualizmu można się
oduczyć. Mądrość ta mówi, że - w
przeciwieństwie do bogobojnych,
heteryckich rodzin lewitujących
nieprzerwanie w stanie nirwany -
nie istnieje coś takiego, jak
szczęśliwy homoseksualista.
Trudno o lepsze exemplum takiego
twierdzenia niż przypadek
naszych kowbojów. Znamienne, że
wszystkie sceny miłosne w
Brokeback wyglądają jak walka,
szarpanina - nawet nie między
sobą, ile raczej ze sobą samym.
Spójrzmy w oczy Jacka na widok
ukochanego, którego właśnie
odnalazł po czterech latach. W
pierwszym momencie promienieje z
nich niepohamowane szczęście,
które jednak natychmiast
ustępuje bezbrzeżnemu smutkowi.
On już wie, co będzie dalej, i w
tym miejscu porównanie do fatum
Tristana i Izoldy, podniesione w
jednej recenzji, jest jak
najbardziej na miejscu. Ten film
wznosi się na poziom
ogólnoludzki właśnie dzięki
temu, że tak naprawdę piekło, na
które jego bohaterowie skazali
siebie, a także swoich bliskich,
nie przychodzi ze świata
zewnętrznego. Żaden z nich nie
doświadcza bezpośredniego aktu
homofobii. Mimo potwornego
obrazu zamordowanego geja, jaki
Ennis wyniósł z dzieciństwa, ich
sytuacja jest zupełnie inna, a
czasy stopniowo się zmieniają.
Pomińmy złośliwość
niegdysiejszego chlebodawcy,
który faktycznie mógł mieć
zastrzeżenia do ich pracy;
zostawmy wybuch zdruzgotanej
żony, która przez długie lata
dusiła w sobie własne pokłady
rozpaczy... Plan o wspólnym
ranczu i spokojnym życiu na
uboczu mógł się w ich warunkach
powieść, oszczędzając przy
okazji zmartwień paru innym
osobom. Tymczasem ci dwaj przez
cztery lata zastanawiali się nad
konsekwencjami jednego ciosu w
szczękę, by w tym czasie uwikłać
się w zależności, z których
żaden nie odważył się uwolnić.
Na ironię zakrawa argument
przeciwników filmu, jakoby obaj
romansowali przez lata niszcząc
rodzinę i w swym okrucieństwie
świadomie krzywdząc innych. No,
ale tego pewnie też nie da się
wytłumaczyć komuś, kto filmu i
tak nie zobaczy, podobnie jak
nigdy w życiu nie pójdzie
przekonać się, jak wygląda
prawdziwy marsz równości.
Zastanawiałem się za to przez
chwilę, dlaczego Brokeback
wywołał tak niewielki oddźwięk
wśród znanych mi gejów, że nie
wspomnę o branżowych forach, na
których stosunkowo często
pojawiają się wpisy w stylu
'przereklamowany', 'nudny',
'badziewie'. Za to zachwyca
krytykę, oraz heteroseksualną
publiczość, zwłaszcza w żeńskiej
części. Uniwersalna siła tego
filmu tkwi chyba właśnie w
ładunku emocjonalnym oraz w
fakcie, że zupełnie nie
przystaje do współczesnej
gejowskiej rzeczywistości. Nie
znalazłby takiego poklasku
pokazując wszystko to, co
zarzucają mu jego zagorzali
przeciwnicy. Brokeback to obraz
opowiedziany tradycyjnie, w
formule już niemalże kostiumowy
- akcja kończy się ponad 20 lat
temu, zanim jeszcze na dobre
pojawił się AIDS, a o internecie
w domu i komórkach w kieszeni
nikt jeszcze nie słyszał. I
przede wszystkim - cokolwiek by
nie mówić - wcale nie opowiada
historii trudnej miłości dwóch
gejów, tylko facetów, którzy się
w sobie zakochali. Znaczna acz
subtelna różnica. To prawda:
Jack szuka seksu u innych (na
wszelki wypadek daleko w
Meksyku), ale są to próby
desperackie, spowodowane bólem
oczekiwania na kolejny epizod,
który pozwoli choć na chwilę
zaznać prawdziwego spełnienia. W
przypadku Ennisa sprawa jest
jeszcze bardziej skomplikowana:
on nie szuka nikogo innego, nie
czuje pociągu do mężczyzn. On po
prostu bezgranicznie kocha
Jacka, a naznaczony piętnem
Dzikiego Zachodu, wciśnięty w
rolę supersamca, nic nie
rozumie, i z tej miłości
dosłownie usycha. Doprawdy,
trudno o lepszą zachętę do
przejścia na tęczową stronę
życia...
Dno